Dragon Ball New Generation Reborn
Dragon Ball New Generation Reborn

Go down
Shido
Shido
Liczba postów : 61
Data rejestracji : 25/06/2017

Skąd : Olsztyn

Identification Number
HP:
Shido "Silver" Takatsuki 9tkhzk850/850Shido "Silver" Takatsuki R0te38  (850/850)
KI:
Shido "Silver" Takatsuki Left_bar_bleue200/200Shido "Silver" Takatsuki Empty_bar_bleue  (200/200)

Shido "Silver" Takatsuki Empty Shido "Silver" Takatsuki

Wto Maj 15, 2018 1:33 pm
1. Imię i nazwisko:  Shido „Silver” Takatsuki

2. Rasa : Człowiek
3. Wiek:  37

4. Wygląd:  

Osobom które znajdują w sobie dość zainteresowania światem by uważnie przyglądać się obcym Shido jawi się jako wysoki mierzący sobie sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu  mężczyzna o bladej cerze, atletycznej, choć wciąż smukłej sylwetce i łagodnej twarzy wydającej się niemal z automatu narzucać  skojarzenie z osobę o czystym sercu i pokojowych zamiarach. Wrażenie wcielenia chodzącej niewinności jakie można odnieść w pierwszej chwili  mija jednak niezwykle szybko. Załamują je głównie nie pasujące do reszty delikatnej twarzy krzaczaste brwi jakimś cudem rozdwojone w połowie swojej imponującej długości oraz przenikliwe i bystre oczy o niemal drażniącej swą intensywnością błękitnej barwie nadające całej pogodnej i zaskakująco młodej, zważywszy na jego wiek fizis nieco zawadiackiego czy też, jak kto woli diabolicznego wyrazu.  Wrażenie dzikości potęgują włosy o metalicznej barwie, które choć w ogólnym rozrachunku zgrabnie przycięte zaraz za linią szczęki tu i ówdzie z szaloną radością wymykają przyjętym przez mężczyznę standardom.  Nieco zbyt długa grzywka notorycznie  opada na prawe oko falą postrzępionych stalowych pukli. Dodając do tego szelmowski „wszystko wiedzący uśmiech”, w którym nader często wygięte są jego wąskie usta, sprężystość chodu oraz, pozbawiony jakichkolwiek zbędnych ruchów oszczędny sposób poruszania się, co spostrzegawczy obserwator zda sobie sprawę, że ma przed sobą nie tyle rozanielonego gówniarza ciamajdę o gołębim sercu ile czujną dziką bestie, za ciamajdę chcącą uchodzić. Nic w tym jednak dziwnego, gdyby komuś dane było zobaczyć go nago ujrzałby mapę blizn, szram i innych dawno zagojonych skaleczeń które świadczą o nie tak znowu niecodziennej, jednak niewątpliwie trudnej drodze życiowej. Kolorowy tatuaż pierzastego węża ciągnący się od klatki piersiowej przez obojczyk, wijący się przez cały kręgosłup, aż do okolic pośladków ostatecznie potwierdza zaś fakt, że jest on faktycznie dziedzicem „Latającego Węża”
Żyjąc na co dzień „W skórze” Shido Takatsukiego ubierał się może nie „poważnie” lecz na pewno elegancko i klasycznie. Garnitury, koszule, krawaty. Nic, dosłownie nic szczególnego, żadnej nuty ekstrawagancji, no może poza zawsze obecnym kieszonkowym zegarkiem i kontaktami zmieniającymi kolor jego błękitnych oczu na zielone o tym ostatnim nie wie jednak nikt poza niezwykle wąskim kręgiem osób zaufanych, więc ciężko nazwać to jakimkolwiek rzucającym się w oczy dziwactwem. Ot zwyczajna, zblazowana gwiazdka kina jakich wiele. Wszystko jednak zmienia się czy raczej zmieniło się kiedy Shido przybrał tożsamość Silvera.
Ten kto choć raz go zobaczy od razu zda sobie sprawę, że ta nietuzinkowa persona nie wiedzie zbyt spokojnego żywota. Każdą częścią swego stroju zdaje się on bowiem podkreślać swą awanturniczą naturę,  z  reguły chodzi bowiem ubrany w stylu, który najłatwiej określić jako „space kowboj na gigancie”. Na  ciemnogranatową dopasowaną do ciała koszule  narzuca kamizelkę w kolorze zawsze modnej czerni wyszywaną złotą nicą w esowate wzory. Złotawe wykończenia można zresztą znaleźć również zarówno na futurystycznych nagolennikach założonych na granatowe spodnie, jak i na ciężkim płaszczu stanowiącym nieodłączny element stroju. Karmazynowe metalowe wzmocnienia obecne zarówno na płaszczu jak i na mocnych skórzanych butach sprawiają, że całość przywodzi na myśl bardziej jakąś szaloną wariacje na temat pancerza bojowego niż codzienny strój, co w zasadzie nie jest w żadnym stopniu nadinterpretacją. Krwistoczerwona chusta zawiązana pod szyją, stanowiąca najczęściej pewien rodzaj zasłony dla dolnej części twarzy, czarne rękawiczki bez palców oraz nieodłączny wyświechtany kapelusz dopełniają image’u postaci wyjętej z westernowej space opery. Liczne paski, kabury, kieszenie i skrytki poukrywane tu i ówdzie zwiększają za to utylitarność całego stroju. Choć rzadko ich używa zawsze nosi przy sobie dwie strzelby podarowane mu przez Emilie.  Zdradę i Żądze – znane lepiej przynajmniej według Emilii pod imionami Raziel i Vulfila.

Wygląd lock'n loaded!

a dla zainteresowanych dorzucę jeszcze głos

5. Charakter:

W pierwszym kontakcie wydaje się, absolutnie nieprzejmującym się niczym, ceniącym wolność ponad wszystko łowcą nagród o bardzo sarkastycznym dowcipie który, z niemal dziecinną nonszalancją ładuje się zawsze  w sam środek burzy. Huncwota niezawodnie wyczuwającego najciekawsze wydarzenia jakie mają miejsce tam gdzie akurat się znajduje.  Bez wysiłku tworzy wokół siebie obraz wyluzowanego do granic, aroganckiego roztrzepańca o rozbrajająco szczerym niemal dziecięcym  uśmiechu. Kochającego  niebezpieczeństwo,  hazardzisty  którego ulubionym partnerem do gry jest niebezpieczeństwo, a najgorszym wrogiem nuda. Śmiejącego się śmierci w twarz, zabawnego, czasami nieco niezdarnego, bezczelnego wariata. Charyzmatycznego, sprytnego i fascynującego łobuza o romantycznej duszy, którego pomimo statecznego już w końcu wieku wciąż pociąga jedynie zabawa, psota, bitka alkohol  oraz rzecz jasna kobiety. Prawdę powiedziawszy chyba takiego lubi siebie najbardziej.  Rzadko kto jest w stanie dostrzec że, pod tym wariackim wizerunkiem kryje się człowiek inteligentny,  niezwykle i różnorodnie doświadczony przez życie, wytrenowany a także obyły w świecie i boju zabójca, najemnik i co tu dużo kryć terrorysta ścigany przez prawo, który nie zawaha się przed ostatecznym rozwiązaniem jeśli zajdzie taka konieczność.   Pełen determinacji w dążeniu do celu, woli przetrwania i sukcesu,  dumny ze swego pochodzenia do granic buty ziemianin. Jednocześnie zaś największy krytyk własnych możliwości nieustannie dążący do ich poprawy , do nieistniejącego wdrukowanego w jego osobę  ideału, który w zamyśle  ma przytłoczyć inne wojownicze rasy.
Poza bardzo rzadkimi przypadkami napadów melancholii dobry zaskakująco honorowy – zważywszy na jego niechlubne zajęcie, oraz zabawny kompan do pitki i do bitki, który z reguły zawsze zamiast dbać o własne bezpieczeństwo czy dobrobyt najpierw zadba o swoich towarzyszy. Nieważne czy chodzi o podział posiłków czy odsunięcie od kogoś zagrożenia.  Zaskakująco opiekuńczy wobec osób którym, naprawdę zaufa choć,  co ciekawe przy całej swojej otwartości i łatwości w nawiązywaniu kontaktów bardzo trudno jest mu naprawdę polegać na  drugiej istocie. Słowa przyjaźń i miłość znaczą dla, niego tak wiele, że prawie w ogóle ich nie używa. Ze względu na naleciałości z wczesnego dzieciństwa z reguły szybciej zaufa drugiemu Ziemianinowi niż innej istocie, zasada ta wydaje się mieć zastosowanie  szczególnie jeśli w grę w chodzą Demony i Changlingi, głównie Changlingi.  
Lubi wszelkie używki ale, od żadnej nie jest uzależniony. Często jednak sprawia zupełnie odwrotne wrażenie. Tylko po to by ludzie myśleli że, jest słabszy niż w rzeczywistości.  Lata aktorstwa wyrobiły w nim kilka niespodziewanych talentów choć głównymi niewątpliwie są śpiew oraz gra nas saksofonie.  Żadną z tych rzeczy nigdy nie zajmował się profesjonalnie chociaż obie sprawiają mu olbrzymią przyjemność, podobnie zresztą jak muzyka w ogóle. Od pobytu w więzieniu czuje się niekomfortowo, w ciasnych pomieszczeniach.

6. Główna Motywacja: Odnaleźć siostry i matkę. Zemścić się na Breezie.  Przywrócenie chwały Feixing She Quan, Stworzenie własnej kompanii najemników i ponowne rozsławienie własnego imienia w galaktyce wreszcie na własnych warunkach.

7. Historia

- Parno jak w piekle – rzuca, ktoś obok podnosząc z grzechotem szklankę z jedynym lekiem na całe zło galaktyki znanym każdemu najemnikowi, piratowi czy przemytnikowi. Lekiem, zawsze stu procentowo gwarantującym Ci poprawę nastroju zwłaszcza w takie do porzygania leniwe i pełne napięcia dni jak ten, kiedy jedyne co możesz zrobić to czekać, aż firmament zwali Ci się na łeb. Tak, „Capitan Morgan” jedyny dowódca zawsze słuchający twoich problemów a, to wielka zaleta kiedy masz parszywy nastrój a wokół bandę oprychów, którą dumnie mianujesz kamratami, choć doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że przynajmniej połowa z nich sprzedałaby Cię za kilka skrzynek tego co właśnie stoi na stole. Taki już los wyrzutka. Zawsze oglądać się za siebie.
- Ej! – gość obok mnie wyraźnie potrzebował rozmówcy – Te Silver co, ci? Mózg Ci się zlasował doszczętnie od tego skwaru? – Silver…Silver psia mać, od kiedy wszystko się tak popierdoliło że, ludzie wokół nawet nie wiedzą jak mam naprawdę na imię? Co do diaska poszło nie tak?
- Silver ogarniasz?! – nie, nie ogarniałem. Za bardzo byłem zajęty rozmyślaniem po raz tysięczny co w moim chrzanionym życiu poszło nie tak, że znalazłem się tu gdzie jestem?  

Duma, honor i obowiązek. To były trzy imperatywy, które wbijano mi do głowy twardą ręką  każdego dnia odkąd się urodziłem. Shido Takatsuki, „Ostatni Wąż”, spadkobierca „Feixing She Quan” – Stylu Latającego Węża, geniusz. Pieprzona, znienawidzona przez Karmę „Ostatnia nadzieja białych.” Parodia, teraz to rozumiem jednak kiedy byłem dzieckiem wszystko kręciło się wokół oczekiwań ojca – który, swoje własne niepowodzenia chciał rekompensować sobie na mnie i dziadka, który jak łatwo się domyślić całe życie rozczarowany ojcem i jego brakiem predyspozycji by przejąć rodzinną schedę, widział we mnie nie wnuka czy nawet żywą istotę, a jedynie ostatnią możliwość skutecznego przekazania Stylu Walki…naszych przodków.   Ojciec nie przejawiał do tego najmniejszego talentu i wolał grzebać się w zworkach, kablach i układach scalonych coraz to nowych kosmicznych statków, jeśli chodzi o moje siostry…cóż były młodsze ode mnie, poza tym były  kobietami…a, dziadek nie uznałby kobiety za wojownika chyba że, ta byłaby Saiya-Jinem rzecz jasna. Zawsze powtarzał że, tak jak Namekowie rodzą się do pługa, Changelingi do zdrady, tak Saiyanie rodzą się do walki. Gdy kiedyś zapytałem do czego rodzimy się my Ziemianie,  zawsze stwierdzał że,  po to żeby „Pokazać całej tej burdelowo-śmieciowej kosmicznej zbieraninie że, nie wystarczy sam talent, i zawsze znajdzie się ktoś lepszy. My. ” – zawsze się wtedy uśmiechał. Takiego go lubiłem. Zabawnego, trochę nieokrzesanego. Walącego prawdę prosto. Pełnego dumy z tego kim jest i do czego doszedł przez te wszystkie lata  Szkoda że, był taki raczej od święta…z reguły był….no sobą, wszechwładnym tyranem rozstawiającym mnie, moje rodzeństwo ale i, moich rodziców po kątach jak pionki. Zasadniczo można powiedzieć, że nawet go rozumiem. Był w desperacji. Całe jego życie skupiało się na przekazywaniu wiedzy, którą otrzymał od swojego ojca a on od swojego ojca, i tak dalej, aż do milenia wstecz kiedy to po ziemi chadzał pierwszy Latający Wąż Hideyoshi Takatsuki, mój wielki przodek, skurwiel jakich matka Ziemia wstydzić się powinna latami.  Przebiegły wojownik nie znający porażki, zdradziecki strateg i bezwzględny Łowca Demonów. Choć po tym co mi opowiadał o nim dziadek mogę tylko się domyślać, że tym ostatnim zajął się w zasadzie tylko dlatego, że w tamtym czasie było to cholernie intratne. Nie zmienia to faktu, że robił to z brutalną precyzją i niebywałą skutecznością.  Pomijając jednak wątpliwą moralność mojego praszczura nie da się zaprzeczyć że był legendą swoich czasów. Jego nauki przetrwały tysiąc lat, najpierw stanowiąc coś w rodzaju wyznacznika dla innych Łowców, dając jasny sygnał całej galaktyce że Człowiek może się zmierzyć z Demonem w bezpośredniej konfrontacji i nie tylko przetrwać, ale i wygrać. Kiedy zaś demony po śmierci swoich przywódców, rozproszyły się i stały dla mieszkańców Błękitnego Globu sprawą marginalną Feixing She Quan przekształciło się w sztukę walki właściwą głównie zabójcom i  terrorystom, ale również żołnierzom i najemnikom. W takiej formie przetrwała też do czasów mojego dziadka. Jako Szkoła Walki sławna na cały glob.  Wielka, prężna, reklamowana, podziwiana i niezwykle popularna ze względu na swoją akrobatyczną widowiskowość, również jednak okaleczona. Czy też jak kto woli zubożona, nie od dziś przecież wiadomo, że to czego uczy się gawiedź nie zawsze jest tożsame z tym czego może się nauczyć prawdziwy mistrz, a prawdziwym mistrzem Feixing She Quan mógł zostać…zawsze tylko ktoś z rodu Takatsuki. Taaa…kiedy ostatecznie okazało się, że z mojego ojca taki wojownik jak z baraniej dupy trąbka ku uciesze mojego „kochanego dziadziunia”   na scenę wkroczyłem ja. Młody, chłonny umysł, który oczarowany zabójczą, w sensie dosłownym i przenośnym aurą którą roztaczał wokół dziadek od najmłodszych lat orany byłem niczym że, tak sobie pozwolę na właściwą straceńcom poetyzacje tematu „jebane pole przez pierdoloną bronę”. Piętnaście lat ciężkich, morderczych treningów od świtu do zmierzchu. Ograniczenie wszystkiego co przynależne zdrowemu, normalnemu dziecku do minimum, a nawet oto minimum moi rodzice walczyli niczym lwy. Przygotowanie narzędzia, broni, następcy, dumy rodu. Nawet teraz chce mi się rzygać jak o tym pomyślę. Konsekwencje łatwo przewidzieć, nie powiem, pierwsze lata były całkiem spoko. Byłem „cool” wysportowany, skaczący niczym małpa, waleczny jak wąż. Odważny, bezkompromisowy. To wszystko zawdzięczałem lekcjom dziadka i jego naukom  Jednak z czasem treningi stawały się coraz trudniejsze i bardziej brutalne,  a czasu wolnego coraz mniej i nawet wdrukowane przez dziadka zasady i dyscyplina nie mogły powstrzymać rodzącego się we mnie pragnienia wolności.  No cóż,  przy wszystkich przymiotach idealnej broni od zawsze byłem zwyczajnie niezależny. Co próbowano ze mnie wyplenić w prosty i nieprzystający do nowoczesnej ludzkości sposób, karą i groźbą.  W osiemnaste urodziny coś we mnie pękło. Miałem dość kontroli, dość nieustającego gnębienia i poniżania, które rzekomo miały wzmocnić we mnie charakter i dumę Ziemianina. Dość sabotowania każdej normalnej znajomości jaką próbowałem nawiązać, nie wspominając już, o tym, że przecież rodzice jak to rodzice, nie byli w stanie choć trochę odpuścić mi presji związanej ze szkołą. Ostatecznie przecież nie wykształcony Ziemianin to ziemianin bezużyteczny, Nie pamiętam , czy chodziło oto że, dziadek zamiast urodzinowego prezentu spuścił mi srogi łomot, czy fakt, że przez kolejną z rzędu kłótnie między moimi rodzicami a dziadkiem moje siostry przez pół dnia kuliły się jak zwierzęta w kącie pokoju. Nawet nie krzyknąłem. Po prostu wstałem, spakowałem w plecak najpotrzebniejsze rzeczy i wyszedłem., Bez słowa, uciekłem.

Oczywiście, nie wyglądało to tak pięknie jak sobie wyobrażałem. Przez pierwsze tygodnie zaszyłem się u znajomka ze szkoły, w tamtym czasie może nie mogłem poszczycić się prawdziwymi przyjaciółmi jednak wrodzona charyzma nastarczyła mi masę bliższych lub dalszych znajomych. Rodzice tego kumpla, chłopak nazywał się chyba Rou, od jakiegoś czasu już zwracali mu uwagę, że co jakiś czas widzą że, chodzę poobijany i zmęczony, więc podkoloryzowałem trochę temat i pozwolili mi się u nich zatrzymać na jakiś czas póki nie ogarnę jakiegoś lokum i pracy. Ostatecznie byłem już dorosły. Oczywiście dziadek znalazł mnie już po paru dniach. Był sławny, miał swoje kontakty, odszukanie mnie nie nastarczyło mu pewnie nawet odrobiny wysiłku, dokładnie tak jak się spodziewałem.  Oczywiście próbował mnie przekonać, a jakże z moimi rodzicami jako wsparciem, że powinienem wrócić do domu. Byłem jednak  tak nabuzowany, że kazałem mu się walić, a on chyba z szoku, zwyczajnie obraził się powiedział, że nie mam czego szukać w domu i sobie poszedł od tak, po prostu. Żadnego lania po pyskach, awantury na pół miasta, nic. Zwykły foch starego człowieka  „Nie to nie, wypierdalaj” i tyle.  Tego w życiu się nie spodziewałem.  Rodzice próbowali mnie później przekonać, ale  za bardzo wziąłem sobie do serca nauki dziadka, żeby jak młody pelikan łykać gadki o poprawie sytuacji.  Nie byłem też na tyle głupi żeby, uwierzyć, że dziadek od tak sobie odpuści. Dlatego też, po dwóch tygodniach bezsensownego waletowania w domu Rou zwinąłem mandżur i powędrowałem w świat. Wcześniej przezornie wykonałem mały fortel i poprosiłem Mirai, starszą z moich sióstr, żeby w tajemnicy przed wszystkimi spisała kontakty z notesów ojca i matki. Ojciec był w końcu znanym inżynierem, a matka dziennikarką, której twarz widać było każdego dnia, w wieczornym wydaniu Dziennika ZTV. Nie było siły, żeby któryś z ich znajomych nie był w stanie załatwić mi jakiejś sensownej roboty za którą mogłem się utrzymać. Mieliśmy w końcu wiek postępu, a w szkole non stop twierdzili, że  brakuje rąk do pracy. Plan był piękny, cudowny jak malowanie i nawet całkiem skuteczny. Przynajmniej jeśli chodzi o część na którą miałem jakiś wpływ, siostra mnie nie sprzedała, udało jej się uzyskać wszystkie potrzebne informacje i sprawnie przekazać je przez znajomą -  znajomej – znajomej. Wszyscy byliśmy w końcu dziećmi węża, fortele i cwaniactwo wyssaliśmy z mlekiem matki. Byłem jednak zbyt naiwny i nie przewidziałem jednego, że dziadek użyje kontaktów rodziców do rzeczy dokładnie odwrotnej niż sam planowałem, czyli zablokuje mi możliwość skorzystania z ich pomocy. Wisiałem na telefonie kilka tygodni, miotając się po coraz to tańszych hotelach, w których i tak płaciłem raczej ciężką pracą niż groszem, ale nie potrafiłem znaleźć pracy. Nie, to złe stwierdzenie,  zwyczajnie nie mogłem znaleźć roboty, która mnie satysfakcjonuje. Niestety przez lata ciężkich treningów i wciskania do głowy durnot o wyższości jednej rasy nad drugą, dziadkowi udała się przynajmniej jedna rzecz. Zaszczepić we mnie dumę z tego kim jestem, co potrafię i na co mnie stać, a przerzucanie gruzu, sprzątanie czy obsługę ludzi mogłem uznać, co najwyżej za bardzo nietypową formę treningu, nie zaś zajęcie na stałe. Wiedziałem, że stać mnie na coś więcej, że mogę zawojować świat! Ba! Całą galaktykę. To przekonanie było we mnie tak, silnie zakorzenione, że tak naprawdę nie potrafiłem wybić sobie tego z głowy, choć zdawałem sobie sprawę, że to nie był dobry czas na wybrzydzanie. Pani Szczęścia jednak jak wiadomo sprzyja wariatom. Tak też, kiedy  błądziłem po mieście w poszukiwaniu jakiejś niedrogiej knajpki, która oferowałaby choć namiastkę domowego posiłku na ulicznym telebimie zauważyłem reklamę. „Poszukujemy statystów do nowego filmu akcji o przygodach Odina Northwooda Zgłoś się i ty.” Głupie, ale skądś wiedziałem, że to po prostu moja szansa, Od dziecka lubiłem kino. Oglądanie starych filmów i czytanie książek to jedne z  niewielu rzeczy na jakie pozwalano mi w ramach relaksu między ćwiczeniami. Szczególnie zaś uwielbiałem pełne akcji filmy z moim ulubionym bohaterem Odinem Northwoodem. Przecież wiadomo że ludzie, dzielą się na szybkich albo martwych…heh….ileż prawdy potrafi zawrzeć jedna głupkowata linia dialogowa w filmie. Zadziwiające. Poszedłem na tamten casting, i  nie wiem czy chodziło o moje wysportowanie, prawdę powiedziawszy wciąż ćwiczyłem niemal tak samo ostro jak pod okiem dziadka zwyczajnie nie potrafiąc już sobie odpuścić, czy o jakiś rodzaj osobistego uroku, którym emanowałem, ale od razu dostałem te pracę, a potem następną i następną, w miesiąc od pierwszej fuchy zagrałem w swoim pierwszym filmie nie jako  statysta, ale prawdziwy aktor. Prawdą jest powiedzenie że w dzisiejszych czasach sławy wyrastają jak grzyby po deszczu i jeszcze szybciej przemijają je jednak dzięki, bo ja wiem, nieustającym treningom? Talentowi? Szczęściu? Utrzymywałem się na powierzchni. W rok po rozpoczęciu kariery dostałem swoją pierwszą główną rolę zostałem szóstym Sentai w młodzieżowym hicie „Go Go Galaxy Sentai” i od tamtej pory moja kariera ruszyła z kopyta. Nie powiem, to były przyjemne czasy, alkohol, kobiety i wszelkie rozrywki na jakie mogłem sobie pozwolić. Wywiady, okazało się, że rozmowy z fanami mogą być naprawdę przyjemną sprawą, szczególnie jeśli widownia jest przyzwyczajona, że raczej nie powściągasz języka. Moja kariera trwała dziesięć pięknych lat. W tym czasie zdążyłem stać się młodą ikoną kina akcji. Moje imię znane było w całej cywilizowanej galaktyce. Wszyscy oglądali filmy o walecznym detektywie Shermanie Edogawie, czy serial pod wiele mówiącym tytule „Ashura” o bogu wojny który, znudzony wojnami bogów i postanowił wstąpić do śmiertelnego wojska.  Niestety wielka sława przyciąga też wielkie kłopoty i nie mówię tu bynajmniej o dziadku który, co prawda co jakiś czas próbował trochę mieszać jednak kiedy ostatecznie zorientował się, że nie zarzuciłem treningowego reżimu, a do tego rozsławiam rodzinne nazwisko w kosmosie nieco odpuścił. Nie, poznałem biznesmena, prawdziwego potentata w biznesie filmowym, a także kilku innych biznesach nawiasem mówiąc., Breeze’a. Changlinga z krwi i kości. Tak i właśnie wtedy wszystko zaczęło się walić.  

Sprawa zaczęła się standardowo Kręciliśmy jakieś plenery na Namek.  Zadzwoniła do mnie moja agentka, umówiła spotkanie. Facet był mną zachwycony proponował długoletnią umowę z jego wytwórnia, oferował długoletnie kontrakty. Marzenie każdego aktora. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Pomny nauk starego cwaniaka jakim nie wątpliwie był mój wybuchowy dziadek sprawę postanowiłem jednak zbadać dokładniej. Nie od dziś przecież wiadomo że gadziny podcierają co do jednego, bez wyjątku podcierają się takimi wartościami jak uczciwość i prawdomówność. Skontaktowałem się na prędcę z kilkoma prawnikami żeby jakiś papuga zerknął swoim uczonym okiem na ten „deal tysiąclecia”. Dzięki dziadku, byłeś ostatnim gnojem, ale bez twojego zabójczego-jobla do tej pory pewnie ganiał bym na smyczy tego powaleńca.   Okazało się, że Breeze kwestie „kontraktu na wyłączność” rozumie w zasadzie bardzo wręcz literalnie.  Jeśli podpisałbym te umowę co prawda faktycznie miałbym gwarancje zatrudnienia do końca życia, za bajońskie pieniądze, ale moja własna opinia nie miała by nie tylko zresztą w kwestii dalszej kariery znaczenie raczej marginalne. Bo to w zasadzie nie był kontrakt biznesowy a umowa kupna – sprzedaży za taki kontrakt się podająca. Towarem byłem oczywiście ja. Już widzę jakie kosmate myśli miały by te łajzy wokół gdybym im teraz sprzedał te opowiastkę, ale nic z tych rzeczy. Facet chyba zwyczajnie chciał mieć Souvenir. Sławny aktor, potomek jednego z najznamienitszych Łowców Demonów w dziejach. Byłbym piękną ozdobą jego kolekcji przydupasów. Szlag by to, musze się napić. Do tej pory mnie trzęsie jak sobie skurwiela przypomnę  z tym jego bezczelnym uśmiechem na gadziej mordzie.  Jakby wszystko z założenia należało do niego. Naprawdę myślał że się zgodzę, że można mnie pisa mać kupić jak pierwszą lepszą latawice. Nawet się ciulowi nie dziwie. Inni pewnie by się zgodzili. To nie jest znowu tak niepowszechne jeśli chodzi o umowy z Changlingami jakby się mogło wszystkim trzeźwo myślącym wydawać ale on się przejechał., zwyczajnie miał pecha  że jednej rzeczy jakiej życie z pewnością mnie nie nauczyło to zginąć karku. Aż się cieplej na sercu robi jak sobie przypomnę jak mnie wtedy sakramencko rozjuszył. Przodkom kapcie by pospadały z dumy. Następnego dnia we wszystkich serwisach plotkarskich tylko, o tym pisali. Jak to niezadowolona gwiazdka kina w niewymyślnych i niepasujących do osoby publicznej słowach zwymyślała szlachetnego Pana Breeze’a i taki był właśnie początek końca mojej błyskotliwej kariery w międzygalaktycznym showbiznesie. Najpierw proces i horrendalnie wysokie odszkodowanie za „pokaźne straty wizerunkowe i moralne” potem powolne i bolesne torpedowanie każdego projektu w, którym brałem udział, aż do momentu kiedy nikt nie chciał mnie zatrudnić. Wszyscy wiedzieli, że zranione ego Jaszczura nie zniesie nikogo kto wyciągnie rękę by mi pomóc. Bolesny to był upadek. W ciągu roku stałem się niemal żebrakiem. Oczywistym było dla mnie że nie mogłem wrócić do rodziny. Odkąd zaczęła się cała ta chryja nie kontaktowałem się z nimi w ogóle. Teraz też nie zamierzałem, bo chociaż nigdy nie zarzuciłem treningów wiedziałem że poszliśmy zupełnie innymi drogami. Poza tym obawiałem się że, jaszczur ze mną nie skończył i oczywiście….jak zwykle miałem racje. Propozycja Breeza wciąż pozostawała w  mocy. Facet chyba nie zbyt dobrze znosił odmowy, ach ta ambicja.  Pomimo wszystkich moich zawodowych porażek wciąż,co jakiś czas odwiedzał mnie więc jakiś uśmiechnięty zadowolony z siebie  palant, który przypominał mi o „szlachetnej ofercie roztoczenia dożywotniego mecenatu nad moją osobą.” Pierwszemu picusiowi zwyczajnie zamknąłem drzwi przed nosem. Starałem się wytłumaczyć sobie że, to nie była jego wina. Każdy ma jakąś robotę. Ja półtorej roku temu byłem pierwszoplanową gwiazdą kina akcji znaną w całej galaktyce , a teraz zamiatam ulicę i ledwo mam co włożyć do garnka,  on wysługuje się autokratycznej gnidzie, jada jak król i pachnie forsą na kilometr. Obaj jednak wciąż byliśmy ludźmi. Cholera, to było najcięższe spokojne trzaśniecie frajerowi drzwiami przed nosem jakie przeżyłem w życia, ale dałem radę. Drugiemu też, nawet trzeciego zniosłem cierpliwie jak jakiś porżnięty pacyfistyczny Lama. Czwartemu nieco jaśniej dałem do zrozumienia, że nie życzę sobie nachodzenia i nie jestem szczególnie zainteresowany chodzeniem na smyczy u gada.   Okazało się jednak, że dyplomacja i takt nie zawsze mają zastosowanie w praktyce. Dlatego piątemu złamałem nos, tak dla podkreślenia rzeczowych argumentów….żeby zrozumiał.  szósty był mądrzejszy przyszedł z obstawą. Połamane żebra, nosy i cała masa obrażeń wewnętrznych, poniosło mnie. Dwóch z pieciu gości dojechało do szpitala w workach. Trzeci nie przeżył operacji.  Zdecydowanie mnie poniosło i szybko miałem ponieść konsekwencje moich czynów.  

Proces o zabójstwo, nawet z całym tym gadaniem o samoobronie był szybki, głośny i jednoznaczny.  Mieli nagrania z kamer, zeznania jakichś świadków, chociaż jestem z stu procentowo pewien że, nikogo nie było w pobliżu. Adwokat z urzędu nawet nie próbował mnie czarować. Miałem dwa wyjścia, albo wieczność w jednej z zapomnianych przez ludzkość  fabryk Smoczego Oddechu, albo….kara główna. Muszę przyznać że, to bardzo poetyckie określenie na śmierć. Prawdziwie ostateczne.
Oczywiście istniała też trzecia opcja. Mogłem się ugiąć. Na oczach kamer zatańczyć do melodii jaką przez lata próbował dla mnie grać Breeze i w końcu się ugiąć, koniec problemów, koniec biedy i upokorzeń. Wystarczyło się poddać, raz w życiu ugiąć kark. Zaspokoić chorą obsesje jednego ogarniętego manią wygrywania palanta. Zgodziłem się. Powiedziałem papudze, że podpiszę te chrzanione papiery. Na oczach kamer tak żeby cały wszechświat wiedział. W tamtym dniu znowu poczułem się jak człowiek. Ubrany w drogi garnitur, uczesany, ogolony, byłem gwiazdą i kiedy tak patrzyłem na gada, całego w skowronkach i triumfującego wiedziałem, że będzie to najlepszy dzień w moim życiu. Chwile przed podpisaniem papierów spojrzałem mu głęboko w paciorkowate gały i najspokojniej jak tylko mogłem powiedziałem największemu koszmarowi mojego życia, że może dostanie na tacy moje zwłoki, ale póki żyje może mnie co najwyżej cmoknąć w węża. Na oczach całej pierdzielonej galaktyki.
Piekło jakie się potem rozpętało było wprost nie do opisania. Chłop dostał takiego szału, że chciał zatłuc mnie na miejscu. Emanował żądzą mordu tak bardzo, że musieli ściągnąć cały kordon żeby go ogarnęli, a ja stałem sobie spokojnie dopalając papierosa którego chwile temu sam mi przypalił i śmiałem się jak dziecko. Pierwszy raz od dwóch lat poczułem się naprawdę szczęśliwy. Odetchnąłem,  to był dobry koniec.  Okazało się jednak, że  Pani Losu miała dla mnie zupełnie inne plany. Niestety nie tylko dla mnie.

Zakład odosobnienia dla osobników szczególnie niebezpiecznych na Coraxie. Tak miało się nazywać moje ostatnie miejsce pobytu.  
Nie było aż tak źle. Cela śmierci  to w dzisiejszych czasach to może, nie apartament, ale przynajmniej dobrze karmią. Na nudę też raczej nie narzekałem. Gasnące bez ostrzeżenia  światło, woda kapiąca diabli wie skąd nocami czy niespodziewane wizyty moich kopanych w dupę szacownych współwięźniów, zrządzeniem losu wpadających na tańce akurat wtedy kiedy monitoring ma awarie, podobnie jak rzekomo niezawodny zamek w drzwiach.  Zabawa na sto dwa, ale trzeba przyznać że, hartuje charakter. Bardzo, tak że naprawdę zaczynasz wyczekiwać dnia kiedy to wszystko wreszcie się skończy.  Tylko, że jakoś nikt nie chciał ze mną szybko kończyć. Taki durny paradoks. Któregoś dnia na jednej ze ścian mojej celi wyświetlono mi film. Wyzwanie rzucone przez jednego napompowanego własnym ego rozwścieczonego changlinga staremu człowiekowi ze skompromitowanej szkoły walki produkującej morderców. Ceną za chwile triumfu nad tym dupkiem miało być właśnie to, a wszystko w świetle kamer i wedle praw starszych niż wszystkie inne.  Obserwowanie jak mój dziadek najdumniejsza, najbardziej uparta i najsilniejsza persona jaką znałem ze wszystkich sił stara się obronić honor tego co stworzył on i pokolenia moich przodków. Bezskutecznie. Był za stary na takie zabawy, ale nikt nie stanął by zająć jego miejsce. „Nie ma mnie tam” – to była moja pierwsza myśl i przekląłem się za nią wtedy. Moja rodzina zniszczyła mi życie i chciała odebrać Siebie, ale ja wciąż jej żałowałem. Dziesięć minut. Tyle ta stara kobra dała radę tańczyć w obliczu smoka. Nigdy nie wpadło mi do głowy że Breeze umie tak walczyć. Był jak wcielony demon furii, ale wiedziałem że, gdyby dziadek był młodszy dałby mu radę bez większych problemów, a może tylko chciałem w to wierzyć?
Jednak już nie był młody. Oczywiście gdy okaleczone  zwłoki mojego dziadka padły wreszcie na ziemie rozegrało się tam istne  pandemonium, ostatni z pozostałych przy moim dziadku uczniów rzucili się na Breeza. Nawet mój ojciec nienawidzący dziadka chyba jeszcze bardziej niż ja rzucił się na Jaszczura z furią w oczach. Niestety co stało się potem nie było już dla moich oczu. Przekaz się skończył. Ostatecznie nic więcej nie było do przekazania…lekcja, ostatnia lekcja supremacji Breeza nade mną skończyła się, reszta była tylko nic nie znaczącą drobnostką…niedogodnością, nie wartą uwagi zarówno mojej jak i Breeza, jego w szczególności.  
Trudno mi opisać co wtedy czułem. Kiedy staram to sobie przypomnieć pamiętam tylko czerwoną plamę gniewu, który mną zawładnął. Czerwoną mgłę szaleństwa, krzyku i wyzwisk jakimi obrzuciłem cały pieprzony świat i ciężkie ramiona strażników wbijające moje rozszalałe ciało w podłogę, mojej celi. Karcer, kaftan i dziwaczną maskę która, miała zabezpieczyć mnie przed odgryzieniem sobie języka w szale, albo pogryzieniem jakiegoś biednego strażnika. Tak właśnie miałem dobrnąć do końca mej egzystencji. Zamknięty w pudle jak śmieć i skuty jak  zwierzę. „Jeszcze tylko tydzień” – pomyślałem niemal z anielskim rozrzewnieniem, bowiem w dniu tej przeklętej transmisji stało się coś jeszcze. Wyznaczono datę mojej egzekucji, tak dokładnie tej do, której nigdy nie doszło.

- Ej Silver! – ewidentnie gościu potrzebuje jakiegoś lekarstwa na gadulstwo. Piąchopiryna aplikowana „dotwarzowo”  działa cuda jak słyszałem, ale to był chyba najgorszy czas na burdy. Cierpiętnicze westchnięcie jakie wydobyło się ze mnie po przeciąganej z lubością chwili ciszy, dałoby co rozumniejszej istocie humanoidalnej jasno do zrozumienia, że nie mam najmniejszej ochoty na rozmowy. Epitet „rozumniejszy” jak się zdaje nie tyczył się jednak towarzyszącego mi barana.  
- Czego? -  szybka wymiana krótkich warknięć powinna dać pierdzioch to czego chce, a mnie odrobinę wybitnie potrzebnego do egzystencji świętego spokoju.
- To prawda?
- Co jest prawda Heyes? – pusta szklanka w mojej dłoni jest jak wyrzut sumienia. Dlatego robię to co każdy, rozsądny człowiek o miękkim i czystym serduszku. Nalewam sobie kolejną kolejkę. Zanim mądrala zbierze myśli jestem już w połowie drinka, a życie z każdym łykiem staje się bardziej znośne. Dzięki bogom za rum.
- To co mówią chłopaki…- zaraz gnoja zabije.
- A co mówią chłopaki? – jak ja mogę mówić to tak pogodnie spokojny, jakby naprawdę mnie to interesowało? To pewnie przez rum. Dzięki bogom za rum.
- Że przeleciałeś całą załogę Harpii, że bzykałeś je wszystkie poza Mamą i dlatego ta stara cipa Alvarez jest na Ciebie taka cięta.  
Parsknąłem. „Stara cipa” a to dobre. Ćwok nawet nie wie jakie ma szczęście że, go nie słyszy. Znając Mamę dostałby własny interes na śniadanie.
- Dobre. Naprawdę dobre. – trzeba było mu w końcu odpowiedzieć – ale, nie wierz we wszystko co mówią. Tylko połowę, nawet mój wąż nie jest na tyle latający żeby pukać do słodkich bram aż pięćdziesięciu dam – wyrzuciłem z siebie, a szczęka młodego Heyes właśnie zaliczała spotkanie pierwszego stopnia z barową ladą. Dzieciak.
- Nie…nie…mówisz poważnie co? Jaja sobie ze mnie robisz nie? – wyrzuca z siebie.
- Ta. Trochę, tak. – przyznaje w końcu zanim do końca zlasują mu się zwoje. – Nie wierz we wszystko co, mówią.
Tak naprawdę była tylko jedna. No i kilka innych…tylko na samym początku. Potem już tylko ona. Tylko „stara cipa” Alvarez. Szeytan we własnej pół saiyańskiej osobie. Szlag! Rum się skończył.
- Jeszcze kolejkę. – zawyrokowałem – albo dwie, żebyś nie musiał męczyć tej słodkiej butelczyny dwa razy. – Jak ludzie żyją bez rumu? Niepojęte.

Moje wybawienie przyszło niespodziewanie, nieoczekiwanie i niechętnie jak nielubiana teściowa. Przyszło w huku rozwalanych działami ścian więzienia, wyciu alarmowych syren i wszelkich innych zwiastunach mojego prywatnego końca świata. Moje wybawienie miało oczy w kolorze bzu i szyderczy uśmiech na twarzy o bardzo pasującym dzikim wyrazie. Moje wybawienie otrzymało po swoich dawno nieżyjących i zapomnianych przez wszechświat babuniach imiona Konstancja Margaritta Alvarez. Choć gdybyś powiedział do niej po imieniu w najlepszym razie zarobił w michę.  Wszyscy to wiedzieli. Wołali więc na nią Mama Alvarez. Czy też jak kto woli po prostu Kapitan Alvarez. Tyran z cyckami rządzący niepodzielnie na bojowym krążowniku o wdzięcznej nazwiel „Pantazylea” której załogę stanowiły w dziewięćdziesięciu pięciu procentach podobne swej „Mamie” amazonki, piratki. Czy jak kto woli zwyczajnie Harpie.

To nie jest tak, że prawie setka kobiet wyglądających jedna w drugą jak ucieleśnienie słów: zakapior, suka czy morderczyni wpadło mnie uwolnić bo podobały im się rozbierane sceny z moim udziałem w ostatnim moim filmie. Nie, sprawa była nieco bardziej prozaiczna. Pierwsza nawigator kobieta imieniem Lyre zwyczajnie i całkiem po ludzku walnęła się w obliczeniach. Miast działami Pantazylei uwolnić swoje towarzyszki przetrzymywane w sąsiednim bloku skierowała je przypadkiem na moją cele. Pani losu bywa zabawną damą.
Tak właśnie Latający Wąż poznał Królową Harpii. Tamtego dnia ona zapytała mnie, czy pragnąłbym pozostać przy życiu a, ja bez wahania odpowiedziałem Jej że, jedyne czego pragnę to sprawiedliwość…ale w obecnych okolicznościach równie dobrze może być zemsta. Spodobała jej się ta odpowiedź więc zapytała czy mam „zawzięty uroczy srebrny baleronik” ma jakieś imię a, Ja po chwili namysłu widząc tatuaż harpii na jej dekolcie odpowiedziałem, zupełnie nie przejmując się swoim bezpieczeństwem, że dla takiej „Kury podfruwajki” jak ona „Silver” będzie w sam raz. Rozbawiła ją moja bezczelność więc zamiast dalej  kierować ostrze swego katowskiego miecza w moją szyje sprawnie rozcięła więzy mojego kaftana. Chwile później, któraś z dziewczyn Alvarez z wilczym uśmiechem wcisnęła mi do ręki pistolet i zapytała czy umiem z niego korzystać. Skinąłem tylko głową. Byłem w końcu Latającym Wężem i w dupę kopanym geniuszem. Całe życie mogłem przed tym uciekać, ale zabijanie miałem we krwi, a do tego byłem wkurwiony jak siedem piekieł. Na całą galaktykę bez wyjątku. Postanowiłem więc przestać naciskać hamulec i uwolniłem swój gniew i ruszyłem do walki ze wszystkim co akurat nie stało po mojej stronie,. Przy moim boku tańczyła roziskrzona feeria złotej energii Alvarez i cholera, głupio się przyznać, ale przemoc wydała mi się wtedy strasznie podniecająca. To, tak jak w tym starym porzekadle „życie zaczyna się po trzydziestce” moje z pewnością się wtedy zaczęło. Znowu oddychałem, znowu byłem wolny i miałem tylko jeden cel. Odpłacić za wszystko pewnej przeklętej przez bogów Jaszczurce.

Taaak….ot i cała historia chciałoby się powiedzieć, ale nie do końca przecież tak było. To prawda. Tamtego dnia zostałem załogantem „Pantazylei” i narodziłem się jako „Silver” ale przecież to nie był koniec. Wręcz przeciwnie. Przez kolejne pięć lat zdążyłem rozsławić swoje imię w zupełnie nowy sposób. No i oczywiście dorobić się paru listów gończych opiewających na całkiem pokaźną sumę Smoczego Oddechu. Choć spora w tym zasługa procederu jakim trudniło się te stado harpii i ich mama. Załoga Pantazylei bowiem, większości w mniejszym lub większym stopniu saiyańska z pochodzenia otwarcie wspierała buntowników na Vegecie i ich Nową Królową sabotowaliśmy więc dostawy changlingów, pomagaliśmy niszczyć każdą odnalezioną fabrykę Smoczego Oddechu, uwalnialiśmy zniewolonych przez Jaszczury. Jednym zdaniem porządna i sprawiedliwa terrorystyczna robota. Całkiem przypadkiem nieco zbieżna z moimi pragnieniami pogrążenia ciula który zniszczył mi życie. Bo tego co mi zrobił nie będę w stanie przebaczyć chyba nigdy. Na wyprawę do domu zdecydowałem się tylko raz. Jakiś miesiąc po tym jak uciekłem z więźnia, zastałem tylko gruzy i zgliszcza choć to nieprawda. Zyskałem też nadzieje. Bo chociaż mój dziadek i ojciec z pewnością nie żyli. To po siostrach i matce ślad zwyczajnie zaginął. Więc może jeszcze gdzieś żyją.  Alvarez mówiła mi zawsze, że to tylko głupia nadzieja, ale ona nigdy w nic nie wierzyła. Brakowało jej do tego charakteru.
Tak, Konstancja to dziwna kobieta. Przez pięć lat…tego hmmm związku? Romansu, chorej zaborczej miłości, podszytej niebezpieczeństwem i szaleństwem? Szlag nawet nie wiem jak to nazwać. „Bardzo intymna znajomość” to chyba najlepsze na co mnie stać. Przez pięć lat naszej znajomości rozpoczętej tak burzliwie podczas walk na Coraxie byliśmy w zasadzie nierozłączni. Zawsze gotowi wesprzeć się w walce i innych zupełnie niebojowych sytuacjach. To ona nalegała na ten kowbojski image. Twierdziła że, mi pasuje, a ja do dziś bardzo rzadko umiem jej odmówić. To ona pomogła mi się podnieść po tym wszystkim i pokazała że, w ogóle mogę cieszyć się życiem. Na bardzo wiele bardzo kreatywnych sposobów nawiasem mówiąc. Przy okazji jej jednak odwalało. Była zaborcza, zazdrosna o byle pierdołę i traktowała mnie jak własność, a po tym wszystkim co przeszedłem miałem odruch wymiotny na takie zabawy. Rozstaliśmy się trzy lata temu i oczywistym było dla mnie że, na Pantazylei nie ma dla mnie miejsca. Chyba że, w charakterze Galionu. Wszystko co mi po niej zostało to te dwie spluwy, które wygrała w karty od tej „Saiyańskiej Księżniczki” i sprezentowała mi w urodziny. Raziel i Vulfila. Zdrada i Rządza. Doskonały prezent by na zawsze zapamiętać psychopatyczną byłą. Nie potrafię się jednak z nimi rozstać. Podobnie jak z nią. Nie tak, naprawdę. Zawsze się ze mnie śmiała, że jestem sentymentalnym głupcem., Cóż, miała racje, ale nic nie poradzę …szlag by to trafił. Jak to się dzieje że ten rum znika tak prędko?

- Kapitan idzie. – usłyszałem od Heyesa kiedy nalewałem sobie kolejnego drinka. To całe myślenie o przeszłości źle na mnie działa. O tych trzech latach tułaczki po różnych ekipach po tym jak rozszedłem się z Alvarez w ogóle nie chce mi się myśleć. Żeby trzy razy ktoś próbował Cię zadźgać z byle powodu? Gdzież tu braterstwo broni do diaska?! Wygląda jednak na to, że znowu trzeba będzie zacząć wszystko od nowa. W końcu naburmuszony stary krokodyl zaraz tu wpadnie i powie….
- Spadamy z nieba – oznajmia kapitan przygnębionym tonem. – Co najmniej na pół roku. Przegięliśmy tą ostatnią akcją.  Trzeba się przyczaić na jakiś czas.
Chaos. To jedyne słowo opisujące burdel, który właśnie zapanował. Chyba tylko ja jestem spokojny nawet kapitan ledwo się trzyma próbując nad tym wszystkim zapanować. Amatorzy. Pora to było kończyć, a we wszechświecie jest tylko jedno miejsce dobre dla nowych początków.
- Podrzucicie mnie na Namek? – martwa cisza. No chyba nie spodziewali się że, będę płakał. Życie to w końcu co dzień nowa przygoda, prawda Alvarez?

8. Tokeny Treningowe:

Całkowita ilość Tokenów Treningowych: 340
Tokeny Treningowe pozostałe do rozdania: 0

9. Statystyki:

Siła: 75
Zręczność: 100
Wytrzymałość: 75
Energia: 50
PL: 2750

10. Techniki

1 TKI - Kąsacz: Fizyczna(Zwykła), Obrażenia: 1.5S, precyzyjny - Wojownik łączy palce i unosi ku górze by zacząć żądlić wykonując proste pchnięcia. Niepozorna, acz bezpieczna w przypadku ryzyka odbicia.

11. Przemiany

Forma Podstawowa

12. Umiejętności

Aspekt Zręczności :
Akrobatyka – postać rozwija swoje ciało dzięki czemu staje się ono bardziej giętkie, co przekłada się na o wiele większą zręczność i elastyczność postaci w porównaniu do innych osób. [1]

Całkowita ilość Tokenów Nauki: 4
Tokeny Nauki pozostałe do rozdania: 0

13. Przedmioty

Ilość Smoczego Oddechu: 0
Ilość pożywienia:  100

Przedmioty Fabularne:

Hoi Poi ze schowanym w nim Saksofonem
Stary zegarek kieszonkowy.
Kilka talii kart poukrywanych po kieszeniach  
Stara moneta z kolekcji dziadka.
Dwie strzelby o niezwykle Saiyańskich imionach  Raziel i Vulfila - Odblokuj akcje w walce "Strzał strzelbą" - Obrażenia 0.5S + 0.5E - Traktuj jak cios zwykły
„Bojowy Pancerz” Silvera - 200 punktów pancerza - Opcja na ulepszenie, jest obecnie w tragicznym stanie.

14. Ważne informacje
   
****

Tadam. Proszę bardzo. Enjoy. Mam nadzieje, że w żadnym miejscu nie przegiąłem. W tekście jest pewnie masa literówek, na dniach go przejrze jeszcze raz. Na dziś mam dość. 7 lat życia Shido jako Silvera jest opisane tak ogólnie całkiem celowo by móc np. wpleść wątki spotkania z innymi graczami czy jakieś ładne retrospekcje w posty.
Powiem że nie mam pomysłu jak rozwiązać kwestie pancerza i pukawek. Wszelkie sugestie mile widziane.
Dla zainteresowanych dorzucę jeszcze grafikę, która posłużyła mi niejako za wyobrażenie Mamy Alvarez


Ostatnio zmieniony przez Shido dnia Sob Cze 02, 2018 8:59 pm, w całości zmieniany 10 razy
Vita Ora
Vita Ora
Admin
Admin
Liczba postów : 806
Data rejestracji : 23/07/2013

Skąd : Kraków

Identification Number
HP:
Shido "Silver" Takatsuki 9tkhzk500/500Shido "Silver" Takatsuki R0te38  (500/500)
KI:
Shido "Silver" Takatsuki Left_bar_bleue0/0Shido "Silver" Takatsuki Empty_bar_bleue  (0/0)

Shido "Silver" Takatsuki Empty Re: Shido "Silver" Takatsuki

Czw Maj 17, 2018 10:03 am
Akcepty Karty Postaci:

Vanilia:
Przyjemny styl pisania, aż chce się czytać. Smile Co do strzelb - bardzo mi miło, że znalazł się tutaj pewien ciekawy odnośnik. Co do stylu walki tymi broniami i ich możliwości, musisz to ustalić z Vvien. Jak to zostanie wyjaśnione, to ode mnie na pewno będzie akceptacja.
Akcept - został udzielony.

Asteria:
Akceptuję kartę, gdyż nie mam wiele do powiedzenia. Znam swój styl i nie zawiodłeś mnie. Jest intrygująco, zabawnie i sporo miejsca na masę wątków. Raziel mi tam mówi z nieba, że da w pysk komuś za tą strzelbę, ale wiadomo jaki on jest. Witamy w załodze.  - 31.05.18

Vvien:
W drodze wyjątku zezwolę na uzbrojenie, ale jesteś spłukany. Masz 0 SO, zaś żywność bez zmian.

2x Strzelba:
Odblokuj akcje w walce "Strzał strzelbą" - Obrażenia 0.5S + 0.5E - Traktuj jak cios zwykły - To DBNG, większość broni nawet konwencjonalnej posiada generatory i produkuje własne naboje. Pamiętaj, ze jeśli zależy ci by uzyskać jakiekolwiek bonusy od tej broni, musisz opanować władanie bronią "strzelby" z umiejętności.

Bojowy Pancerz:
200 punktów pancerza - Opcja na ulepszenie, jest obecnie w tragicznym stanie.

W sumie może podyskutuje z administracją, czy po wprowadzeniu przedmiotów w obieg, nie dać opcji, że gracz na samym początku może już coś wykupić zamiast startowego 300 SO. Potem dam informacje w twojej karcie postaci lub zrobi to Raziel zależnie od czasu. - 02.06.18
Powrót do góry
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach

Copyright ©️ 2012 - 2018 dbng.forumpl.net.
Dragon Ball and All Respective Names are Trademark of Bird Studio/Shueisha, Fuji TV and Akira Toriyama.
Theme by June & Reito